Dokładnie 13 lipca około południa zadzwonił mój telefon. Mąż mojej byłej (drugiej) żony oznajmił, że wyjeżdża za granicę i jak chcę mogę się załapać. O 18-stej mam być w umówionym miejscu. Szok.

Dzień wcześniej rozmawiałem z nią. Po latach się spotkaliśmy. Wspomniałem, że najmądrzej teraz byłoby mi wyjechać do pracy gdzieś za granicę. Mówiła, że jedzie do Anglii.

Ale po kolei...

Byłem akurat w takiej sytuacji, że wylądowałem bez grosza w ośrodku dla bezdomnych. Nie takim dla żulerni, nieco innym. Mógłbym pożyczyć pieniądze i wynająć coś, nawet miałem takie propozycje. Jednak miałem silny opór przed pożyczaniem. I chyba miałem nieuświadomioną potrzebę doświadczenia tego wszystkiego.

W sumie ten ośrodek nie był taki zły. Chyba najlepszym z możliwych, o co dbał jego kierownik na ile mógł. Chwała mu za to. Jednak przerażały przeterminowane produkty żywnościowe, naczynia i szalety myte byle jak. Strach, że się czymś zarazimy z córką. Na oko wszystko lśniące, ale... . No cóż przetrwamy, zarobię wynajmę coś. Mój stan umysłu nie pozwalał wcześniej nic rozsądnego zrobić. Kierownik widząc mój stan umysłu jawił się aniołem. Ale to zwykły biznesmen żyjący dzięki zagubionym biedaczkom.

Potem dojrzałem jego mniej fajne strony :). Bił swych poddanych nie tylko z liścia, wyzywał bo byli bezradni i bezbronni. Mnie okazywał zadziwiający szacunek i w sumie jakoś polubiłem go, on chyba mnie. Zdziwi się jeśli spotkamy się na innej stopie, ale mniemam, że czuł, że coś ściemniam :).

By ludziom pomóc trzeba ich umieć kochać i szanować. To mu powiedziałem na odchodne. Chyba dotarło, bo miał jakąś taką minę zaskoczoną.

Sam rygor nie zawsze starcza. Owszem trzeba być konsekwentnym i trzymać odpowiedni dystans.

Ale... nie moja brocha :))). Dobrze, że są tacy jacy są, ci pomagający. Nie warto dociekać motywów, poziomu świętości.

Od ponad tygodnia podjąłem pracę tak nędznie płatną, że też nie wiedziałem jak dalej będzie. Córka uparła się, że przyjedzie do mnie właśnie w takim momencie (a nawet nieco wcześniej). Zadzwoniła i mówi, że przyjeżdża i już. Ja na to, że nie mam nawet jej dać co jeść. Ona: - tato słoneczkiem się będę żywić.

Przyjechała kiedy jeszcze mieszkałem w mieszkaniu kumpla jaki obiecywał... rozświetlał wcześniej znakomite perspektywy. Zajechał do mnie zimą, niespodziewanie po wielu latach. Potem zaprosił mnie do wrocka wożąc po różnych fajnych miejscach i ciągle mówiąc ile można by razem zrobić jak za dawnych lat. Jakbym czuł, że coś tu nie gra, bo nie przekonywało mnie to do końca. Jednak chciałem w to wierzyć, nawet nie domagałem się wówczas konkretów. Długo wcześniej podjąłem spokojną pracę, po pracy bawiłem się w terapeutę w necie. Trafiały na mnie nieszczęśliwe niewiasty jakim anonimowo, bezinteresownie okazywałem wiele serca.

Nie interesował mnie jak myślałem związek ale fajne było poczucie, że ktoś odzyskuje szczęście i radość życia po rozmowach ze mną. I jednak poszukiwałem urzeczywistnienia jakiejś fajnej relacji. Z kolejną kobietą jaka osaczyła mnie swą potrzebą dialogu poszedłem zbyt daleko. Ujęła mnie swą otwartością i właśnie intensywnym pragnieniem dialogów ze mną. Bardzo chciałem, by nie cierpiała, więc przekazywałem jej słowa wsparcia i otuchy.

Towarzyszyło temu takie wrażenie braterstwa dusz jakiego nie doznałem nigdy dotąd. Byłem wtedy kiedy przyjechał do mnie Hubert w tym dziwnym związku na odległość intensywnie ograniczony.

Zauroczony w dziewczynie z jaką realnie spotykaliśmy się rzadko bo daleko mieszkała. Ale każdą niemal chwilę spędzaliśmy przy kompikach ciągle głosem połączeni. Nawet tak zasypialiśmy razem :) słysząc wzajemnie swój oddech. Czasem przebudzenie w środku nocy i chwila dialogu, jakby była rzeczywiście tuż obok :). Poczucie jakbyśmy byli mężem i żoną, dwoma połówkami. W pracy wołali na mnie telefonista, bo ciągle wydzwaniała albo co chwilę sms. Dyrektor w wyniku tego na zebraniu opisał mnie w akcji i zakazał używania komórek, musiałem się z tym potem bardzo chować w zaułki, za maszyny. A jakoś wpadałem często na kierownika z tym telefonem. Koledzy mrugali porozumiewawczo.

To była dziwna więź, wyczuwaliśmy się jakoś telepatycznie czasami. Fajna jest tak permanentna otwartość umysłów, serc między ludźmi jaka nas wówczas połączyła.

Po kolejnym realnym spotkaniu coś się jednak popsuło w tym naszym dziwnym związku. Winiłem za to znajomego z jakim długo rozmawialiśmy goszcząc u niego razem w Kraku. Specjalista od dusz ludzkich, itd. Rzekł na nasz widok: - "dzieci jak ja wam zazdroszczę tej radości". Rzeczywiście cieszyliśmy się przebywaniem z sobą tak jak cieszą się małe dzieci. Sądziłem, że zazdroszcząc nam tej radości uświadomił jej, że nie powinna mnie aż tak trzymać blisko przy sobie.

Tłumaczył, że moje skupienie na niej robi mi krzywdę, ogranicza od innych spraw, tej kreowanej przez ludzkie egoizmy rzeczywistości. Miał może rację, ale czyż świat nie byłby piękny gdyby dorośli potrafili zachować to co w dzieciach tak wzniosłe i piękne?

Dokładnie w tym czasie, znaczy po powrocie (ponad tydzień spędzaliśmy czas w Krakowie) komornik "wskoczył" mi na konto. A ja już z tej miłości wpadłem w debet. No cóż nie będę za dwa zeta robił, bo to nawet na chleb dla mnie nie starczy, musiałem się zwolnić.

Pierwsza żona z jaką został syn w moim mieszkaniu kiedy wyprowadziłem się z córką, nie wracała z Niemiec. Zniknęła. Sam powinienem był zająć się dziećmi. Danuśka jakoś dystansowała się po oznajmieniu, że po naszym ostatnim obcowaniu realnie, stałem się jej jeszcze bliższy. Jednak ograniczała rozmowy, stała się jakaś dziwna, zamknięta. Dziwne. Bardzo dziwne. Przedtem nie mieliśmy żadnych tajemnic. Teraz nie otrzymywałem odpowiedzi na proste pytania. Jakieś bloki. O co chodzi? Trochę mnie to podłamało wszystko razem.

Aczkolwiek nie było tak ciężkie jak wtedy, kiedy kilka lat wcześniej straciłem jak mniemałem wszystko i wiarę we wszystko. Nie widząc sensu istnienia. Byłem więc już nieco zahartowany w kopach od losu, więc załamkę zniosłem łatwo. Był czas, ze długo byłem sam. Wreszcie czas spokojnego harmonijnego życia.

I niemal rok takiego szczęścia z Danką. I nagle tę bajkę los mi psuje. Przeraziło mnie życie bez gotówki najbardziej chyba. I, że tak wszystko nagle się wali. Niepotrzebnie aż tak poddałem się jednak lękowi. Nie godząc się jak dziecko, że nagle zabrano mi wszystkie zabawki.

Pracę kolejną znalazłem szybko na warsztacie stolarskim na czarno. Hubert ciągle wydzwaniał, kiedy przyjadę w końcu do wrocka. Jakoś mimo wszystkich trudności tu, wybierałem się "jak sójka za morze co wybrać się nie może". Bo jak zostawić dzieci całkowicie bez kontroli, a nie było jeszcze możliwe zamieszkać tam z nimi.

Do tego Danka z którą kontakt miałem ale już nie ten, przestrzegała mnie przed Hubertem jakby wiedziona intuicją. Inna dziwna ezoteryczna osoba też mi mówiła, ze coś nie tak z nim, bym uważał, potem zalecając mi odcięcie się od niego. Nie chciałem im wierzyć. Poznałem go z 10 lat wcześniej kiedy robiłem wykłady i organizowałem ośrodek, potem biznes. Przyjechał akurat kiedy moja żona odmówiła współpracy w biznesie. Zamieszkał wtedy u mnie, dałem mu pracę. Staliśmy się jak bracia. Jak sam zauważył po latach - co nie miało dla mnie znaczenia i sam nie zauważałem tego wcześniej - jadł i mieszkał u mnie za free. Przy tym pierwszym spotkaniu po latach mówił też o swojej wdzięczności, że dzięki mnie znalazł się w wielkim wspaniałym świecie, dałem mu życie. Tak to ujął. Hm, to był chyba jego chwyt marketingowy.

Aczkolwiek wcale chyba nie byłem tak bezinteresowny wówczas sądzę, kiedy przed laty zaczynaliśmy współpracę ;). Miał wyjątkowe cechy jakie pożądane są w biznesie. Potem kiedy poznałem drugą żonę zaczął mi jakoś przeszkadzać. Biznesmen z jakim współpracowaliśmy poprosił wówczas, czy może Huberta zabrać do jakiegoś swojego biznesu. Zgodziłem się. To był mój wielki błąd wówczas. Biznes to nie pieniądze a ludzie, i taki będzie jacy ludzie w nim.

Więc teraz Hubert nalegał, potem wręcz żądał bym przyjechał. Potem zrozumiałem, że chodziło mu tylko o to bym partycypował w kosztach mieszkania i pracował dla niego. W sumie czemu nie. Wyleczyłem się z kompleksu bycia szefem dawno, nauczyłem pokory, ale nie mogłem godzić na tak nędzne dochody. Miałem na utrzymaniu dwoje dzieci i szereg zobowiązań. I jakoś trudno było uwierzyć w jego zapewnienia, cudotwórczą moc sprawczą, że szybko zrobimy coś z niczego.

Dwie noce z córką spaliśmy jeszcze w jego mieszkaniu w jakim 7 czerwca zamieszkałem sam. Ja na kawałku tkaniny, córka na jakiejś kołdrze. Mnie pierwszego dnia naszej współpracy rzucił narzutę z fotela w kąt pustego pokoju, jako łóżko, mówiąc: - czuj się jak u siebie w domu. Oczywiście z internetu nie mogłem skorzystać jak zapewniał wcześniej. Wcześniej tak wiele mówił, że praca będzie w sieci głównie. Sklepy internetowe itd. cały koncern. Biznes jak się okazało to był stoliczek barachła z czego dzieliliśmy się niby pół na pół. Utarg dzienny kilkadziesiąt zł.

Znałem temat, bo kiedyś sam handlowałem na szerszą skalę czymś takowym. To jednak przebrzmiały temat i nie rozumiałem dlaczego on się tak upierał skoro nawet jemu sprzedaż w necie nie szła. No tak, musiał się jakoś tego wyzbyć bo też nie miał kasy.

Więc musiałem rozglądać się za innymi alternatywami. Sam proponował wcześniej, że jak nie pójdzie dobrze na początku pomoże mi znaleźć inną robotę. Poróżniło nas to nieco. Złościł się, że nie chcę tego sprzedawać mimo, że długo wcześniej zakładaliśmy taką ewentualność. Gdzieś zniknął na kilka dni. Przeraził mnie jego egoizm, wręcz lęk przed zobaczeniem jakiegokolwiek problemu obiektywnie. Potem Kinga (moja druga żona) nakrzyczała na mnie, dlaczego nie zapytałem jej o Ryśka. By nie wchodzić z nim w żadne układy. Że jestem głupcem chcąc tak bardzo ufać ludziom. Ją przekręcił na 30 tysięcy. Zawsze dobry miał bajer, widać wyrobił się tylko w tym. Inny kolo jaki pracował u Ryśka za czasów jego świetności, stwierdził po prostu, że to nie ten Rysiek jakim był kiedyś. Szok, jak ludzie mogą się tak zmienić?

Liczyłem na to, że mam jeszcze czas, w końcu zapłaciłem za to, że mieszkam. Jednak koleś zawiózł nas na spacer do parku, sądząc, że łagodnie przejdzie ta wieść w rajskiej scenerii. Spokojna rozmowa i nagle mówi: - wiesz Marta (jego laska) wraca jutro, to jej mieszkanie, musisz się wyprowadzić.

Wpadłem w popłoch. GDZIE???. Nie mam kasy na wynajem.

Tak naprawdę nigdy nie ma chyba tak by nie było się gdzie podziać, ale ja uparłem się wierzyć inaczej :). Chciałem w tym mieście być, dość miałem zapyziałego pacanowa. A córcia, że w tym mieście podejmie szkołę. Duże miasto, duże możliwości, ciągle jej to wkręcałem. Dość miałem tkwienia w małej mieścince gdzie mam gdzie mieszkać, ale już nie chciałem. Pięć lat wystarczy w pacanowie, bo jak mówił jeden z moich tamtejszych kolegów mieszkają w nim same pacany ;).

Od rana w popłochu biegałem szukać możliwości. Znalazłem. Ośrodek dla byłych więźniów i nie tylko na szczęście, fundacja taka... . Córka jak zobaczyła nie chciała wejść. Dali nam pokoik, znalazłem pracę i jakoś było. Córce szybko się spodobało, uprzejmie ją traktowali, była tam rodzynkiem. Jednak wymagali zaangażowania w pracę. Aż mi jej żal było i nie mogłem się pogodzić, ze tak tyra, np. w kuchni, za moją przyczyną. Dziwne, wybrała szkołę gastronomiczną, więc może nie było to dla niej tak straszne.

Tak było do 13 lipca jaki nagle wiele zmienił. Po tym telefonie z propozycją wyjazdu, idę do szefa jaki kazał się wołać Prezesem i mówię, że kolega do mnie dzwonił, mam jechać za granicę. Szef stanął naprzeciw, złapał mnie za bary i mówi:

- Jedź pan, już pan jedź.... jak panu nie pasuje stała praca. Ja wiedziałem, że pan coś kombinujesz.

- ?

Pomyślałem - może moje CV jakie przeczytał dopiero po tygodniu tak go nakręciło. Napisałem takie bzdety jakbym z kosmosu się urwał.

Więc mówię:

- Czy w związku z tym mogę iść się przygotować do podróży?

- Nie, nie, nie, umowa była, że pracujemy do 16 - podsumował prezes.

Trudno, więc będę miał czas około godziny. Bo zanim dojadę...

Koleżanka w pracy mówi, że zazdrości mi wyjazdu. Ja zazdrościłem jej mężowi, że jest z nim nie ze mną :). Zatrudniła się całkiem niedawno, wahając się czy zostać. Trudno nie obdarzyć było tak sympatycznej osoby sympatią. Więc już z ochotą została. Prezes powinien mi dopłacić, że ją zwerbowałem ;). Inna pani z jaką po drodze mi było, bo wracaliśmy tym samym autobusem zwierzyła mi się. Iż "moja sympatia" ;) żaliła się, że szkoda, że ja nie będę pracował z nimi.

Przyjemnie było być rodzynkiem w tamtej pracy. Oczywiście szacuneczek, grzeczność, miła atmosfera. Ale może i dobrze, bo co jak za bardzo byśmy się pozaprzyjaźniali :).

Teraz jak to powiedzieć tam gdzie mieszkam, co z córką?. Córka zapewniła, ze spoko, jedź po te pieniądze skoro to takie ważne dla mnie. Że poradzi sobie. Kinga też obiecała się w jakimś stopniu zaopiekować córką. Abym się nie martwił.

Spakowałem w pośpiechu kilka szmatek, letnich ubrań, tak by starczyło na miesiąc.

Pożegnałem się z córką i byłą żoną, dała mi jeszcze jakbyco stówkę. Przed wyjazdem musiałem ją wymienić na euro, by zapłacić choć częściowo za paliwko (tak zażądał kierowca) i starczyło, by kupić chleb i ogórki.

WYRUSZYLIŚMY

Samochodzik niczego sobie, mąż mojej żony mówi, że kupił go w Niemczech za 700 zł. I nie zarejestrował go. Jedziemy na nieważnych niemieckich blachach z innego auta :-0. Ale jaja. No cóż ewentualnie skasują autko gdzieś w świecie i zostanę skazany na przygody ciekawsze. Nie mamy narzędzi, nawet klucza do kół. O mapach też Olek nie pomyślał. Student informatyki. Czego oni nauczają w tych szkołach? Oki, czegóż się spodziewać po organizatorach systemów edukacyjnych i armii poograniczanych profesorów. Tyle niepotrzebnej wiedzy musi pokorkować świadomość. Mnie w dzieciństwie goniąc za wiedzą napisał się wiersz bolejący, ze wiedza nie ma granic i nigdzie się nie kończy. I wymyśliłem wtedy, że wiedza o głupotach nie może być mądrością.

W trakcie jazdy dotarło do mnie, ze wcale nie jedziemy blisko i na miesiąc na załatwioną robotę, ale do Anglii i w ciemno. Powrót za 3 miesiące, by zdążyć na jego studia.

I musimy śmigać by zdążyć na zabukowany prom.

Przed granicą zmieniamy tablice. Z przodu jakaś znaleziona dolnośląska, z tyłu nagryzmolone na kartce te same numery. Byle przejechać Niemcy, bo niemieckie tablice miały zdrapane naklejki świadczące o aktualnym ubezpieczeniu. Od razu by nas namierzyli.

On w pełnym napięciu, ja już obojętny - co ma być to będzie. W trakcie bulwersujący telefon od zastępcy kierownika ośrodka w jakim zostawiłem córkę. Mam natychmiast wracać, itd. Granicę śmignęliśmy, sen nużył. Natychmiast znikł mój nikotynowy nałóg. W drodze zmieniliśmy się za kółkiem bo sam bałem się czy ten niedzielny szofer wytrzyma. Minęliśmy Niemcy zmiana tablic. Na prom zdążyliśmy. Po raz pierwszy byłem za granicą, mimo 42 lat życia. Nigdy nie miałem potrzeby ani chęci by wyjeżdżać gdzieś gdzie nie rozumiem nawet napisu na ścianie. I po co mi rozumieć te napisy skoro polskie też bywają fajne. Ale warto w końcu nauczyć się choć angielskiego przekonałem się dobitnie.

Ok 3 nad ranem dobiliśmy do brzegów Anglii. Wbiliśmy się na prysznice gdzieś w doku. Rozłożyli fotele w aucie i sen. Rano obraliśmy azymut, ruszyliśmy na podbój Wielkiej Brytanii.

Zacząłem poznawać mojego kompana. Nic o nim nie wiedziałem wcześniej, poza tym, że Kinga, moja była a jego ówczesna żona poprosiła kilka lat temu byśmy przerwali nasze netowe dialogi, bo jemu to sprawia problem.

Odczułem, że się mnie boi. Jakbym stanowił zagrożenie. Długo zajęło by przekonał się, że na Kindze mi już wcale nie zależy, że chcę jej wolności, przecież sprawdziliśmy, że mamy inne priorytety inne cele, nie było sensu razem się męczyć.

Okazał się o czym nawet uczciwie raczył poinformować wyjątkowym egoistą. Tak sobie ustanowił, tak wybrał w wyniku pewnych doświadczeń z dzieciństwa i nie tylko. Wiele rozmawialiśmy bo skazani byliśmy na siebie (bardziej ja). Musiałem być uważny, nie przeginać. W końcu on był panem sytuacji byłem od niego zależny. Były spięcia i co? w wyniku nich ewentualnie mogłem zostać w nieznanym miejscu, nie znając języka, bez pieniędzy. Nie mając gdzie wracać bo z czym? Jak?

Długo jeździliśmy. Mój kompan skrupulatnie podliczał ile już jestem mu winien za paliwo. Niby jeździliśmy za pracą ale okazało się, że np. jeździmy tylko po to by odebrać laptopy i komórki jakie on sobie kupił wcześniej na e-bay'u. Czyli już zarabiał, ja nie. Traciłem partycypując w kosztach tych podróży. W końcu nie wytrzymałem, prosiłem, perswadowałem - pytajmy o pracę, wszędzie, gdziekolwiek. Sprawiał pozory, że to robi, ale jak tylko mógł unikał. Dziwiło mnie to, miałem wrażenie, że przyjechał nie za pracą jak ja ale po przygodę. Fajnie jest jeździć owszem, ale...

Ja nie mogłem sobie na to pozwolić. Córka została sama bez środków do życia poza jakimiś groszami z mojej poprzedniej pracy.

Syn został sam w mieszkaniu moim jakie zostawiłem pierwszej żonie, która czmychnęła do Niemiec. Niby pełnoletni, czyli dorosły. Rzucił szkołę, pracy nie potrafił podjąć. Ja daleko. Patrzyłem nocą na angielskie niebo pełne iskierek czmychających samolotów. To nie było moje niebo. Modliłem się do moich dobrych duszków i Boga aby dali moim bliskim wiarę, nadzieję, siłę. Sam jadłem najtańszy chleb za 24 pensy popijając kranówką, przez wiele dni, i nic więcej. Nie miałem prawa się poddać.

Trafiliśmy do miasta gdzie była jakaś większa impra. Polacy pracowali tam przy sprzątaniu tego terenu. Czyli szansa na robotę. W końcu udało mi się ubłagać Olka by poszedł popytać. Sam wcześniej zagadnąłem Polaków ale trzeba było gadać z właściwym angolem, poszukać go. Wyszło, że Olek zrobi to rano. Szukaliśmy miejsca do spania, trafiliśmy na kompleks sportowy nieopodal. Wszystko tam było, więc musiały być i prysznice. Normalni ludzie podchodzili do kas i płacili za wstęp. My na pewniaka wbiliśmy się jakby nigdy nic. Nikt nas nie zatrzymał. Po prostu idziemy i łazimy po całym obiekcie. Fajnie tam było, i lodowisko, i baseny, korty, co tylko chcesz. Przy basenie powinien być prysznic ale patrzymy.... jakaś obsługa kilka osób. Jak się o coś zapytają co wtedy? Jednak widzę dwóch gości tam się wbija jakby nigdy nic i głowę daję - Polacy. Poczułem to jakoś. Więc czekamy aż wyjdą. Zagaiłem, okazało się, że są z Poznania i właśnie tu robią przy porządkach po koncertach.

Mówią: - chłopaki skoroście się tu już wbili to jaki problem. Więc Oki wchodzę śmiało pod prysznic. Akurat obsługa sprzątała łaźnię. Ich pełne zrozumienia oczy, miny uświadomiły mi, że oni doskonale wiedzą o co biega bo nie byliśmy tam jedynymi polaczkami. Ich akceptacja, przyzwolenie sprawiło, że już bez krępacji użyłem sobie gorącej wody gratis :).

Potem gramolimy się przy aucie, kolacja, itd. Nadjeżdża radiowóz. O Q... teraz to już auto skasują - myślę. Bo coś mówią, Olek przyczaił się w środku, ja nie rozumiem co gliniarz woła. Coś mówił ja nic. Gliniarz ostrzej. Coś wykrzykuje. Mówię do Olka: - wyłaź, zagadaj z nim bo ch... wie co on gada. Wzięli nam paszporty, czekamy. Złagodnieli. Patrzą na te niemieckie tabule i polskie paszporty i pytają w czym rzecz. No kupiliśmy w Niemczech i przyjechaliśmy mówi Olek. Dobrze, że nie zażądali papierów auta, bo takich Olek nie miał. Uśmiechnęli się tylko porozumiewawczo i pojechali. Co za ulga.

Zaparkowaliśmy potem przy ulicy obok placu na jakim miała być rano praca i sliping. Rano Olek poszedł załatwiać. Przychodzi ucieszony i mówi: - Dawaj, załatwiłem pracę.

Zajebiście - myślę. Ok. Zbieramy śmieci, papierki, pety, kondomy na placu gdzie były namioty i cholera wie co jeszcze. Chodzimy z foliowymi workami i ściemniamy jak inne grupki na tym placu. Pytam w końcu: - a za co my pracujemy? Pytałeś o stawkę? Może to wolontariat? Kto zapłaci i kiedy?

Olek się wkurwia. Męczę go pytaniami, wątpliwościami. W końcu w południe udało mi się go przekonać by poszedł do tego menażera i dopytał szczegółów. Facet mówi, że gotówki nie mogą wypłacić, że tylko na konto wpłacają. Że to praca przez agencję... tralalala. Jakie konto i kiedy? Trzeba się legalnie zarejestrować w JobCenter a tam kwadratura koła.

W efekcie negocjacji patrzę Olek ściąga pomarańczową kamizelkę w jakie nas ubrali i mówi: - spadamy stąd.

Tak więc zrobiłem coś dla Anglii. Posprzątałem im plac. Gratis.

Często też kąpaliśmy się w serwisach na autostradzie. Tam też nocowaliśmy. Powinno się płacić za parkowanie, ale jakoś nikt o to nie dbał. Kto chciał to płacił. Jakiś czas spędziliśmy w parku, tam były stawy rybne. Zakaz kąpieli. Trzeba było nieco manewrów by nie narazić się wędkarzom. Kiedyś wchodzę do wody a tu nagle jakiś angol wrzeszczy, że mu ryby szokuję. Pewnej nocy o pierwszej godzinie budzi nas policja. Sprawdzili paszporty, wypytali co tu robimy. Pojechali. Za chwilę znowu nadjeżdżają. Myślę, o Q... teraz pewnie zapytają o samochód i dokumenty. Ale nie ruszamy się, śpimy. Trochę postali i pojechali. Ufff. Dziękuję angielskiej policji za ich olewatorstwo, w polsze byle pałaż zajrzy nawet w gacie :).

Kiedyś w tym parku siedzimy w aucie nadjeżdża samochód. Zaparkował w ciemnościach. Myślimy....

Może to jakieś naćpane skiny? Na wszelki wypadek każę Olkowi być w gotowości szybkiej ucieczki. Wychodzi goła dziewczyna robi klientowi laskę, potem rozkłada się na masce. Zauważyli nas. Podeszli, klient eksponuje wdzięki laski i pyta czy nie chcemy się zabawić. Ale jaja. Może innym razem. Zbyt było to szokujące. Odjechaliśmy nieco dalej, po co przeszkadzać i się nakręcać. Olek poleciał ich podglądać. Po czym jak odjechali wróciliśmy na tamten parking uznając go za bezpieczniejszy.

Kiedyś przypadkowo ukradłem czekoladę. Olek uparł się kasować nie w kasie gdzie siedzi kasjerka ale przy skanerze kasowym, gdzie samemu się kasuje. Ja jak ciele za nim. W sumie czasem kłopotliwe dla mnie było kiedy kasjerka coś tam gada a ja nie wiem o co chodzi. Więc niby łatwiej z tym skanerem. Ale Olek skasował i swoim zwyczajem oddalił się. Ja patrzę coś tam na monitorze pisze, nawet jakies głosowe komunikaty ale mnie nic to nie mówi. Oki podsuwam pod laser kody kreskowe, coś tam pika. Na koniec wydedukowałem trza wrzucić monety jak wskazują cyferki. Oki udało się. Ale potem już w samochodzie patrzę na paragon.... o Q... , nie ma jednej czekolady na paragonie. Trudno, ukradłem. Nie będę przecież kazał Olkowi zawracać by ją oddać.

Wreszcie trafiliśmy na pracę konkretną. Zostały do pozbierania resztki czereśni w starym sadzie. By je zebrać trzeba było się wspinać na stare wysokie drzewa.

Pięciometrowa drabina, grunt to nie patrzeć w dół. Taki sad to chyba był jedyny w całej Anglii. 2,50 za skrzynkę jaką zbierałem w godzinę. Super. Mogłem już kupić inne jedzenie choć nauczyłem się czuć smak samego suchego chleba i zwykłej wody jako całkiem naturalny. Dietą moją były teraz czereśnie i sraczki w efekcie :). Ale szybko urozmaiciłem ją fasolami i grochami z puszek Moje kofane warzyfka drogie tam okropnie, i na czym je udusić? Głównie więc potem kupowałem najtańsze puszki z fasolą, musli jakie nawilżałem wodą i tak przez trzy miesiące. Masowo wchłanialiśmy czekoladę. Tania jak barszcz w Tesko. Co dzień minimum 200g.

No cóż wyzbieraliśmy czereśnie w kilka dni, co teraz?

Olek stwierdził, że można pojechać do znajomych tam gdzie "nasza" żona :), ale dokładnie nie wie gdzie to. Dziwne, nie? Pojechaliśmy do Londynu, miał opory, nalegałem. Już nawet nie licząc na pomoc ale bardzo chciałem spotkać osoby z jakimi nie widziałem się tyle lat.

Trochę się naszukaliśmy, trafiliśmy na fajne spotkanie w HydeParku gdzie było kilka znajomych osób. Było miło. Nagle jakieś pieniądze. Ktoś sobie przypomniał, że nie zapłacił mi za towar kiedyś. Już miałem sporo kasy by wysłać córce. Oddałem od razu kasę jaką mi dała na podróż moja była żona Kinga. Żaliła się, że Olek nawet się z nią nie przywitał. No cóż, dziwny jest ten świat dziwni więc i ludzie :). Ostrzegła mnie sms-em już kiedy byliśmy w drodze do Anglii , że on jest trochę gburowaty ale ma dobre serce :). Każdy ma dobre serce, może poza pacjentami profesora Religi przed operacją ;).

{Liczę na poczucie humoru pacjentów kardiologi, ew. przepraszam – to ten angielski humor ;)}.

W efekcie w tym samym dniu pojechaliśmy do nich. Wynajmowali domek pod Londynem. Olek zamieszkał w pokoju mojej byłej a jego aktualnej :). Zamiast szukać pracy licytował laptopy w necie, ja czekałem. Miałem spać też tam ale wybrałem samochód. To było kłopotliwe, ale bardziej niezręcznie tak mieszkać nie płacąc jak żul i pełna konspira. Miałbym waletować za darmo i kryć się ciągle jak żyd w okupowanej wawie. Więc mieszkałem w samochodzie. Zauważył to właściciel domu, mieli tam na dole firmę, jedzenie i cathering. Awansowałem bo na wieść, że śpię w aucie zaoferował mi drewnianą altankę. Urządziłem się tam szybko i przyzwoicie. Ewa się śmiała, że powinienem się nazywać Romek bo mam taki mały domek :). Zacząłem chyba tyć bo ciągle ktoś (a głównie Ewa) częstował mnie wykwintnymi daniami. O mało się nie zabujałem wpierw w dawnej koleżance z jaką współpracowałem kiedyś, i w wyniku tego wówczas poczułem wybitną atrakcję. Ale zdziwiło mnie, że teraz relacjonując z nią już nic do niej nie czuję. Hm fajna laska, ale całkiem z innej bajki. Bliżej było mi do Eli. Kto wie? może jakbym pobył dłużej ....? Wspaniale gotowała (nie by jedzenie było dla mnie tak ważne, ale jej serce stosunek do mnie...) i ciągle mnie czymś dokarmiała i zawsze wspaniale nam się rozmawiało. Ja dbałem za to szczególnie o jej rower jakim dojeżdżała do pracy.

Dawniej, wiele lat temu współpracowaliśmy w jednym przedsięwzięciu, zaprzyjaźniliśmy się jakoś tak dziwnie już wtedy. Dziwnie, bo jakoś tak duchowo, poza zmysłami.

Kilka razy byłem na takim party, dziwiłem się, ze tak wielu znajomych z dawnych lat spotykam. Raz było chyba z 50 osób, większość znajomych mi osób.

Co chwilę spotykaliśmy jakichś Polaków, aż niewiarygodne, że tyle ludzi jest poza krajem.

Martwiłem się o córkę i syna, matkę. Najbardziej o córkę. Mieliśmy rzadki kontakt mailowy tylko, dopuki nie kupiłem karty do telefonu. Olka już nie śmiałem prosić o pomoc w dobraniu właściwej karty telefonicznej. Dla niego każda prośba o pomoc w czymś, stanowiła ogromny problem, więc trudno. Mogłem korzystać więcej z netu w bibliotekach dopiero jak Ralf przyjechał. On łamaną angielszczyzną wyrobił mi kartę w bibliotece. Wcześniej na chwilę Olek pozwalał mi tylko sprawdzać pocztę, poganiając przy tym.

Córka wyjechała jak prosiłem do ciotki do Niemiec. Byłem pewien początkowo, że wrócę z końcem sierpnia i pomogę jej znaleźć mieszkanko by mogła się zacząć uczyć. Niestety tak naprawdę praca zaczynała się pod koniec sierpnia i co zrobić? Proponowałem by pojechała do domu i tam przeczekała, najwyżej o miesiąc później rozpocznie naukę jak wrócę. Nagle Kinga wpada z wyrzutem, że Daria do niej dzwoni z pretensją, że moja córka najechała Dorocie na chatę.

I uparła się, że tu będzie mieszkać bo musi chodzić do szkoły. Daria to znajoma z jaką mam dziwną relację. Niby miło się rozmawia ale zawsze czułem z jej strony coś nie tak. Qrde.... kłopot. Co zrobić? Głupio mi wstyd, że Emi wykazała się takim tupetem, ale gdzieś w głębi cieszy mnie, że się nie poddaje. Że walczy o swoją przyszłość nawet sama. Kinga oburzona na mnie nie wiadomo dlaczego. Mnie też odrzuciło, bo przed wyjazdem zapewniała mnie abym się nie martwił o córkę, szkołą itd., że ona jej pomoże odnośnie załatwienia stancji itd. Teraz umywa ręce mimo zapewnień. No cóż ma prawo, i tak mi wiele pomogła. Może w ten sposób spłaciła niepisany, niewymowny dług, bo kiedyś jakoś przyczyniła się jak sama przyznała, że nasz biznes jaki był całym moim życiem padł.

Kinga przecież też miała wracać wcześniej ale trafiło się, ze mogła dłużej pobyć, więcej zarobić. Jak więc mogła pomóc bardziej? Jedynie telefonami do swoich znajomych.

Na szczęście Daria chcąc nie chcąc, z mężem pomogli mojej córce. Jak niepełnoletnie dziecko może znaleźć stancję samodzielnie? Jaki właściciel mieszkania zaryzykuje? Bałem się też, że zamieszka u jakichś zboków, pijaków. Co wtedy mogłoby się stać?

Pieniądze udało mi się przekazać poprzez przyjaciela jaki wracał do Polski, a potem uprosiłem Olka by zrobił przelew ze swego konta. I wszystko skończyło się dobrze.

Jakaś panienka z pomocy społecznej czy coś, nawiedziła moje dzieciaki w domu, powiadomiona przez kierownika tego ośrodka gdzie córkę zostawiłem. Panienka poprosiła o podpis, że 18 letni syn sam nie potrafiący się odnaleźć w perfidnie obłudnej polskiej rzeczywistości, zaopiekuje się 16latką. Biedne gryzipiórki bały się tylko, by im w papierkach pasowało. Cały ten system opieki społecznej to wielka ściema i najlepiej z daleka od nich się trzymać. Na palcach można by zliczyć osoby jakie mają tam właściwe kwalifikacje. Ale gdzieś pracować w końcu też muszą, skoro trafia się fucha najczęściej po znajomości.

Po jakimś czasie właściciel domu John zapytał czy potrafilibyśmy naprawić im dach. W sumie wcześniej zasugerowałem, że uszkodzenia mogą być kłopotliwe jak przyjdą intensywniejsze deszcze i co można zrobić. To była duża kuchnia, magazyn, itd. Propozycja spadła jak z nieba. Chodziło o naprawę zadaszenia magazynu, potem elewację na zewnątrz. Zrobiłem to właściwie sam bo mój kompan nie miał doświadczenia w tego typu pracach i podejście do pracy seksualne ;) (robota leży a on ją pier..). Do tego jakby zaprogramowany na utrudnianie zamiast współpracę. Ale niezbędny był mi jako tłumacz.

Oczywiście nie sposób było się nie pokłócić. Pewnego razu zanim podjęliśmy tę pracę, znajomy Anglik wyjeżdżał do Polski, mogłem się zabrać. Niemal do tego doszło.

Ewa jednak i moja była żona utwierdzały mnie bym przemyślał. Ale miałem dosyć tego gościa, mimo mej sporej chyba tolerancji. Kinga wręcz poprosiła mówiąc, że wie jak on mnie traktuje, ale żebym wytrzymał. W końcu to dla mnie szansa. Jego też strofowała by skupił się na szukaniu pracy, ostatecznie oznajmiając, że jest bezsilna. Jakoś poczuwała się winna, że załatwiła mi ten wyjazd nadaremno. Byłem jej jednak bardzo wdzięczny za to, że miałem możliwość spotkania tam niezwykłych osób. Bywaliśmy np. u wspaniałego człowieka, muzyka jaki kochał Boga i potrafił tak wiele mi powyjaśniać wówczas.

Szefowie (bo we dwójkę prowadzili ten biznes) byli zadowoleni z mojej pracy, więc niebawem była inna robota. Podwieszany strop wewnątrz, kafelki, malowanie... .Czasami rozumiałem się z nimi bez słów. Fajnie było kiedy John mówi: - "Łoldek maj friend, Olek no". Ale w ten sposób Olek miał większy problem by ze mną się zaprzyjaźnić. Choć w wyniku wspólnej pracy bywały momenty gdzie się "rozumieliśmy" :). Jakby Olek dostrzegł, że może nie jestem aż taki zły :). Był w sumie jak dziecko. Kojarzył mi się z ciągle z pewnym niegrzecznym kolegą z wczesnej podstawówki jaki zawsze musiał robić jakiś problem.

Ale w jakimś sensie odwdzięczyć się mu mogłem, za to, że uprosiła go Kinga i zgodził się mnie zabrać w podróż. Oczywiście bardziej jednak przekonywało go to, że zabierając mnie nie będzie sam i taniej wyniesie go podróż.

Fakt, że dzięki moim umiejętnościom zarabiał teraz. Jednak szefowie w końcu zauważyli, że on nic nie umie, była scysja. John Olka wywalił z roboty na koniec. Daremne więc były moje nauki i prośby do Olka by skupiał się na tym co ważne w pracy. Ileż mogłem ukrywać przed pracodawcami, że Olek też pracuje sumiennie?. Ewa nawet zaproponowała by porozmawiać z nim wspólnie, bo Kinga twierdzi, że z każdej pracy go wywalają bo jest zwyczajnie arogancki. W efekcie wynegocjował, że otrzyma dużo mniejszą zapłatę za pracę ode mnie i do końca mi to wypominał, że ja zarobiłem więcej. Jakoś nie umiałem się czuć temu winny.

Bywało, że kupowaliśmy materiały budowlane do pracy. Olek mnie zawsze wkurzał bo nie liczył się z tym, że John chce byśmy zrobili tanio a dobrze. Jestem w tym mistrzem. Wystarczy dbać o ekonomię i kupować rozsądnie, jak dla siebie. Olek gotów był nawet kupować niepotrzebne akcesoria, drogie oprzyrządowania, narzędzia na koszt szefów. I co oni z tym by potem zrobili? Też traciłem na jego kombinacjach. Np. wyjechaliśmy po coś do pracy niezbędnego, ale zapomniał pieniędzy. Zapłaciłem wtedy za tankowanie. Potem niby nie potrafił zwrotu kosztów wynegocjować z Johnem.

Dbałem by John nie miał poczucia, że za dużo traci sądząc, że łatwiej mu będzie potem wypłacać za samą pracę.

Widziałem, też jego tendencję do łatania byle starą deską, zardzewiałym gwoździem. Sam chyba lubił kupować. To był taki dziwny gość :), z jednej strony pokazywał się, że żaden problem dla niego wyciągać portfel, że ma gest, z drugiej bał się wydatków. Bywało, że zakupy robiliśmy razem z nim. Olek niepotrzebnie się z nim wykłócał jakby nie rozumiał, że na tym traci.

Pełen podziwu byłem dla obsługi takich sklepów z materiałami budowlanymi. Zadowoleni, ze pracują. Nie mogli się doczekać kiedy klientowi mogą pomóc. Nie robili się uprzejmi z celem by wcisnąć towar jak polscy handlowcy. Ale czuło się, że najważniejsze dla nich zadowolenie klienta. I zatrudniani byli ludzie z dysfunkcjami. Pamiętam jak gość mieszający farby, sprawiający wrażenie lekko ułomnego tak bardzo chciał nam pomóc ale nie potrafił. Było mu rzeczywiście przykro. Posmutniał jakoś, jakby doznał osobistej porażki. W handlu zobaczyłem bywa, że pracują tam ludzie ograniczeni np. drobnym kalectwem, nie tak jak tu tępe lalki, bo najważniejsza dla szefa prezencja sprzedawcy. Kiedyś zdziwił mnie widok pracownika w jakimś biurze obsługi klienta z tragicznie zniszczonym ciałem. Prawdopodobnie uległ poparzeniom w wypadku kiedyś. I mógł pracować wśród ludzi. Czyżby polskie społeczeństwo było aż tak prymitywne?

Zadziwiała tolerancja i kultura jazdy kierowców angielskich. Drogi tam na wioskach wąskie. Zdarza się, że by się minąć trzeba na wstecznym sporo cofać. I jakoś nie kłócą się kto ma się cofać. Ktoś zablokuje drogę w mieście, nie krzyczą wyzywając ani nie trąbią jak w Polsce. Spokojnie czekają.

I rzeczywiście są uprzejmiejsi, życzliwsi kiedy o coś zapytać. Chętni do pomocy. Nie rozumiałem dlaczego Olek tak nie lubił o nic pytać.

Zabawnie było kiedy nadeszła chwila wypłaty. Siedziałem w ich obszernym biurze i patrzyłem co się dzieje. Co jakiś czas Olek raczył mnie zapytać o jakiś szczegół w sumie nieistotny. Bo przecież wszystko miało być jasne, negocjowali wcześniej. Widać nie do końca. John wpadł w irytację. Chciał to ukryć. Patrzę niemal trzęsą mu się ręce. Kalendarz powiesił na odwrót, zakłada zamiast białych, ciemne okulary. Ale jazda :). W sumie zgodziłem się nieco stracić. Wyszło, ze schodki zrobiłem im gratis poświęcając pół niedzieli. Ale niech tam. Ważne, że Olkowi wypłacili, bo był gotów ode mnie żądać wypłaty potem. Wkurzył mnie tylko bo, nie dość, że w Anglii stosuje się tylko banknoty o nominałach nie większych jak 10 i 20, (i gdzie, jak to nosić ciągle z sobą), to Olek wydzielił mi kasę w dużej części w bilonie. Bilon jest kłopotliwy w noszeniu, jeśli jest np. 50 jednofuntówek. I dobrze, że dowiedziałem się, że polskie kantory nie wymieniają bilonu.

 

Kiedy skończyliśmy remoncik na zewnątrz, wróciliśmy do hrabstwa Kent. Tam uzgodniliśmy wcześniej pracę przy jabłkach.

Wyjeżdżałem zadowolony, w połowie drogi zaczął padać deszcz. Dojechaliśmy. Czekamy na właściwą osobę do rana. Całą noc leje jak z cebra. Nie mamy żadnego stroju pickera, czyli gumowych spodni, płaszczy i kaloszy. Rano mimo nieustającego deszczu głównie polska młodzież dowożona jest na farmę busami. No trudno myślę... skoro się zdecydowałem trza wytrzymać. Olek jednak zaczyna panikować. Uzgadniamy z managerem, ze kupimy stroje, on mówi, gdzieś mamy jechać za nim do biura podpisać jakiś papier. Olek zanim wyjechał na drogę straciliśmy jego auto z oczu. Ja też nie wiedziałem, drogi tam wąskie, kręte, krzaczaste pobocza. Pojechaliśmy w prawo. Próbujemy dzwonić, bateria padła. Gościa nie znaleźliśmy. Olek mówi, by wrócić pod Londyn. W końcu uzgodniliśmy z Johnem, że po zbiorach podejmiemy się remontu wewnątrz. Czyli już po zbiorach. Już nie oponuję, jednak proponuję jak tylko delikatnie jestem w stanie w tym stanie ;), by pytać w drodze powrotnej o pracę u innych farmerów. Oki, jedziemy bocznymi dróżkami. Kłócimy się bo Olek zawsze ma problem, kiedy coś jest i warto byłoby się zatrzymać zapytać. Niby chce pracy ale jakoś mu tak wychodzi, że jej nie szuka. Pytamy na kilku farmach, w końcu na jednej, właściciel mówi, że będzie praca za dwa tygodnie. By dzwonić. Jest jakaś szansa. Ok wracamy pod Londyn. Już w połowie drogi komóra się naładowała, dzwoni manager: - "gdzie jesteśmy?". I znowu się wyładowała bo bateria uszkodzona. Czyli definitywnie "pozamiatane" mamy z tą pracą.

Szkoda tylko tej kasy na paliwo, bo w tych stronach szukaliśmy zanim po raz pierwszy pojechaliśmy pod Londyn. Można było wtedy o to samo w tym miejscu pytać. I dawno byśmy pracowali. Olek jednak wówczas stawiał dziwny opór jakby nie chciał znaleźć pracy. Ale trudno, widać nie wszystko można mieć.

U Johna na sam koniec dałem niezłą popisówę. Już mi nie przeszkadzał w pracy Olek. Po prostu jak go wywalili, zapytali mnie czy sam i w dwa dni pomaluję. Sam się dziwię jak to zrobiłem. Wszystko widać mi sprzyjało :). Pokończyłem wszystko i w środku i na zewnątrz należycie. Przyjechali ok 5 nie ukrywając zachwytu. Elewacja całkowicie odnowiona, łącznie z reklamami świetlnymi. Ewa mówi, ze zdziwiła się wracając, widząc nową restaurację. Szyb tylko nie zdążyłem poumywać dopiero by był efekt. Po prostu mnie samemu sprawiało radość, cieszyło oko tak to poodnawiane. I śpieszyłem jak mogłem bo Olek postawił warunek, że nie będzie na mnie czekał, pojedzie sam.

Więc po dwóch miesiącach w Anglii pojechaliśmy zbierać jabłka. Dziwne tam towarzystwo. Głównie ludzie z byłych polskich pegeerów. Wąskie horyzonty myślowe. Dziwiła mnie ich konfliktowość względem fajnych tak czy siak czechów. W ogóle konfliktowość. Dziwne relacje między innymi Polakami jacy nie z ich plemionka. A nawet w swoim rodzinnym gronie ciągle na siebie narzekający wzajemnie.

Ale trudno, starałem się zauważać to co w każdym dobre, reszta to ich problem :). Właściciela sadów też nie interesowały polskie i polsko - czeskie wojny :). W końcu nie każdy był jednakowy, były tam też całkiem fajne osoby.

Ważne, że wtedy uwolniłem się od Olka, w takim sensie, do tego stopnia, że się wystraszył chyba. Stać mnie już było na niezależność. Zobaczył, że jestem inny. Zobaczył inne moje strony. Fajne w tym, że nie ograniczyłem się do mściwości, złośliwości, ale dbać chciałem by jego postrzeganie ludzi i świata się zmieniło. Nasza relacja jakby zmieniła się na lepsze. Jak mówił Ralf rodzice zamykali lodówkę na kłódkę przed Olkiem. Więc szybko musiał nauczyć się radzić sam. Nic tylko współczuć. Ralf to kolega Olka. Mieli razem jechać do Anglii ale Ralf znając Olka bo byli razem za granicą wcześniej, zrezygnował. Stąd Olek wówczas zdecydował się nagle bym pojechał z nim ja. Tak więc też dzięki Ralfowi ( a moze głównie) znalazłem się w Anglii. Kiedy już tydzień pracowaliśmy Olek zadzwonił do Ralfa, że robota jest. By przyjeżdżał. Chodziło mu o to, że taniej będzie wracać jak rozłożymy koszty na trzy. Ok, fajnie :).

Ralf wsiadł w autokar i dzwoni z Dover by Olek po niego podjechał autem. Olek miał problem. Ralf dotarł pociągiem ale nie całkiem do celu. Kłócili się bo Olek od razu żądał kasy za dojazd 4-5 mil od dworca gdzie wysiadł Ralf, i za to, że załatwił mu robotę. Nawet za telefon do Ralfa w jakim poinformował go o robocie.

Bawiło mnie zachowanie Ralfa. Pozytywny gość aczkolwiek z dziwnymi ograniczeniami. Czasem tak się ścinali z Olkiem, że niemal dochodziło do rękoczynów :).

Olek miał przejebane, jakoś tak robił, że wszyscy go nie lubili. Utrudniali mu pracę. Nabijali się z niego. Dziwne też, że szef miał tyle wyrozumiałości. Tolerował ograniczenia Olka. Żal mi go aż było, jednak nie łamał się jakby czerpiąc siłę z tego, ze cały świat jest przeciwko niemu.

Pracą w sadzie kierował czech. Spoko men. Dziwiło mnie, że Daniel z jakim byłem w grupie, tak się do niego rzucał przy byle okazji. Bob, ten kierownik był tam ze swoją laską. Super dziewczyna. Nie ma chyba faceta jaki by na taką nie spojrzał, nie zapragnął. Wysoka, proporcje idealne, długie włosy, oczy jak gwiazdeczki, szczery uśmiech, namiętne usta. I przy tym niewyniosła, miła, otwarta, po prostu marzenie. Mimo wielkiej urody była normalna i życzliwa wszystkim. Nie wiedziałem, że to jego dziewczyna początkowo. Naturalnie oko mi uciekło jak się tam mijaliśmy z czeską grupą między rajkami. Ona po prostu też zbierała jabłka. Na drugi dzień rano mijając ją jakbym spotkał anioła. Uśmiechnęła się tak ślicznie mówiąc: - "cieść" :). O kurde, szkoda, żem taki stary i wogóle. (ściemniam, biorę na litość ;) nie jestem stary ani brzydki). Ale jak dowiedziałem się, ze to laska Boba zdystansowałem się (zresztą i tak nie miałbym szans) i traktowałem ją jak siostrę. Z szacunkiem i taką braterską miłością, oczywiście na duży dystans.

Zawsze gotów byłem jej w czymkolwiek pomóc z radością, ale się nie narzucałem nigdy.

Bob dobrze organizował pracę, jednak Daniel ciągle dopatrywał się nieuczciwości, niby czesi dostawali lepsze rajki itd. Wg mnie Bob był obiektywny i dziwiłem się nawet, że tak ulegał, pozwalał Danielowi. Na jego miejscu wywalił bym Daniela po pierwszym jego awanturowaniu. Bob jednak mądrze niwelował napięcia. Taki urodzony manager.

Czesi po prostu byli pracowitsi więc jak można im zazdrościć, że więcej zebrali i zarobili. Daniel był dziwnym indywiduum. Pochodził z jakiegoś pegeeru pod Lublinem. Spiknęli się z taką miękusią laseczką. W sumie fajna ale tępa, choć z maturą i biegłym angielskim. On miał dziwne upodobania i poglądy. "Nowoczesne" :). Przyćpać, ubrać się drogo i żadnego konkretnego programu na "jutro". Mnie szanował, byliśmy w dziwnej relacji. Jakiś respekt ale jednak potrzebował zawsze dominować w pracy, jakby bojąc się poczucia, że jest niżej, nie najważniejszy. Ki problem jeśli to było w moim interesie dlaczego nie. Podobało mi się kiedy np. swoimi gadkami nakręcał do pracy. Był rzekomo wokalistą w punkowym zespole kiedyś. Może i mieli w remizie coś tam. Zdarzyło się, ze spięliśmy się ostro. Po prostu po kilku dniach kiedy przyjechał Ralf ścięliśmy się z Ralfem i przeszło dalej :). Ralf mnie wkurzył bo obiecał wrócić ze mną do Johna pracować. Dużo o tym konkretnie rozmawialiśmy.

Z Olkiem nie było szans skoro John go wywalił. A niechybnie uraziłem jego uczucia (Ralfa). Tak jakoś w trakcie kiedy żalił się, że go dziewczyna zostawiła, dowaliłem mu złośliwie w rewanżu za jego jakąś upierdliwość :). Za dużo sobie pozwalał, musiałem pokazać, że nie wszystko mu wolno. Po prostu kiedy mówił, że musi dla niej kupić torebkę i coś tam, i swych nadziejach, że do niego wróci... z taką spokojną pewnością wypowiedziałem: - "Ralf Krysia i tak cię nie kocha". Trafiłem moment. Wypowiedziałem to tak, że wszyscy zamilkli. Dowaliłem bo wkurzył mnie swoim nieróbstwem też, hipokryzją i czymś tam jeszcze . Fakt to był cios poniżej pasa, nie zdawałem sobie sprawy, że go tak zaboli. Choć chciałem dowalić. Przyjechał jednak zarabiać, mówił, ze się spręży, w końcu to ograniczony czas i warto śmigać by zarobić. W sadzie jednak zamiast zbierać, paplali ciągle o swoich narkotykowych odjazdach, bzdurnych filmach zamiast zbierać. Opóźniał pracę całej grupy co przekładało się na zarobki. Można gadać ale nie rozumiałem dlaczego by wypowiedzieć swoje kwestie tak się na tym skupia, angażuje niczym aktor wielkiej sceny, zamiast angażować dłonie w pracę. Poprosiłem by się zreflektował i przypomniał sobie po co przyjechał bo ja nie zamierzam za niego robić. Wtedy rzucił się Daniel, wygarnął, że następny superwajzer (niby ze mnie) :). No nie, nie wytrzymałem, odpaliłem też Danielowi. Do końca dnia wszyscy już pracowali w milczeniu, w efekcie nazbieraliśmy więcej :).

Miałem rację ale wg Ralfa powiedziałem to za ostro. Stąd atak Daniela. Innym razem nie poparłem Daniela w atakowaniu czechów aż się podłamał. A na koniec Daniel się wkurzył definitywnie i nie chciał zbierać bo padało i ci czesi... więc nie chciał zbierać. Może gdyby nie jego laska jaka nie wytrzymała deszczu... była chyba katalizatorem jego buntu. Wtedy rozpadła się nasza grupa. Posmutniał, podłamał się. Nie popierałem go i zdecydowanie mówię, że ja przyjechałem pracować i nie wracam na farmę teraz, ale normalnie na fajrant. Zostaję i zbieram choćby sam. Więc jego strajk, bunt ch... strzelił. Pokłócił się jeszcze z Zuzą jaka była (Bob pojechał) teraz superwajzorem.

Więc wzięli się ładnie za rączki z jego laseczką i poszli. Hm mogli wytrzymać jeszcze z tydzień. Szkoda kasy :). Nie dużo jej mieli na skutek upodobań do życia pełnego w to co niekoniecznie najważniejsze. Wtedy jak wspomniałem superwajzerem była Zuza, dziewczyna Boba. Nazajutrz słusznie zauważyła, że o wiele spokojniej się pracuje jak Daniela nie ma. Może Zuza nie radziła sobie tak jak Bob początkowo, bo zdarzało się, że coś tam. Ale już na tyle praca była poorganizowana, że samo się kręciło. Też byłem zadowolony, że tego dziwnego osobnika nie ma. Jakby jakiś podejrzany duch w nich tkwił. Na pozór pozytywni a jednak coś w nich było dziwnego. Ralf nazywał Daniela diabełkiem. Uśmialiśmy się z Ralfkiem kiedy potem dowiedzieliśmy się, że ich sąsiedzi (mieszkali w camperze) wołali na nich mapety :).

Fakt wyróżniali się wyglądem. On drobniutki z dużymi włosami (ponoć wg jakiejś mody), przestrzennym wzrokiem, okolczykowany. Ona z wielkimi piersiami i pupą jaka uciekała ze spodni :). Ale było na co łypnąć okiem :). Była z nami w grupie jeszcze pigi. Baba jak szafa w okularach. Epatowała zapewnieniami o miłości swego męża, więc on ciągle do niej wpadał, np. z jedzeniem :) i nieufnym spojrzeniem. Jakoś (na szczęście) nie czuła do mnie specjalnej sympatii bo nie mogła się nadziwić jak facet może być taki malutki :))). Na koniec doszła jej szwagierka. Od początku zachowywała się jak nimfomanka. A jej sympatia mnie okazywana budziła we mnie lekkie zażenowanie. Może gdyby nieco dalej gdzieś w rajkach nie pojawiał się jej mąż...? ;). Z którym ciągle się kłócili. No cóż taka miłość. Na sam koniec doszły dwie dziewczyny z ich powinowadztwa. Ale już całkiem inne. Inteligentne fajne dziewczyny, aż milej było pracować :).

Olek załapał się do grupy Anglików od razu i to na traktorzystę (potem żałował). Początkowo ucieszony, mówi, że u nich będzie mieszkał. Fajnie. Jednak potem Anglicy nie przepadali za nim i ciągle były jakieś problemy z Olkiem. Kiedyś mijamy w rajkach anglików i stojąc przy sąsiednich drzewkach angol pokręcił ręką w wymownym geście u skroni, mówiąc przy tym ", że Olek...". Wszyscy mieli ubaw, mnie zrobiło się trochę przykro, ale miałem nadzieję, że na skutek tylu sygnałów z zewnątrz Olek zacznie zastanawiać się nad sobą.

We dwójkę, potem jak dojechał Ralf we trójkę, mieszkaliśmy w garażu. Początkowo niedobrze się czułem w miejscu gdzie nie ma żadnego zamknięcia. Niezbyt komfortowe lokum, ale dobre i to. Było tam mnóstwo pająków. W ogóle w Anglii jest jakby ich więcej. Właściciel kiedy nas tam wprowadził zdziwił się pedantyzmem Olka jaki od razu zabrał się za jakieś zbędne zczyszczanie. Zakpił wtedy, czy może ma przynieść pędzel i pomalować :).

Drzwi to była kurtyna z pasków grubej folii. Bałem się, że jak zrobi się zimniej będzie problem. Na szczęście zimnych dni nie było za wiele. Na koniec zamieszkaliśmy z Ralfem w kamperze po Zuzi. Wyjechała wcześniej. Zamarzyłem by mieć taki na własność na kółkach. Dwa pokoiki, salon, kuchnia, wc, łazienka, telewizor. Ful wypas.

Z czasem Olek upodobał sobie łowy pająka jaki swą sieć uprządł wysoko nad jego łożem :). Leżąc obserwował. Kiedyś w nocy obudził nas panicznym zachowaniem, bo jakiś potężny pająk chodził mu po ścianie. Potem do rana polował na pająki. Też mam awersję do insektów ale po co przesadzać jeśli nie ma się innego wyjścia.

Kiedyś pojechali do marketu i trafili na przecenę warzyw. Olek nakupował tyle (bo tanio), że zalęgły się małe muszki, bo to gniło, więc część wyrzucił. Nie dał rady zjeść. Więc była kolejna atrakcja - wojny Olka i Ralfa z muszkami, wymyślaniu jak je wygonić sposobem. I oczywiście kłótnie przy tym o każdy szczegół :))).

Kiedy wcześniej sypialiśmy jeszcze w samochodzie robiłem kulki z moczonego papieru jakimi zatykałem uszy. Olek tak chrapał, że nie dało się spać :). Jeśli nie skakał po samochodzie z gazetą waląc nią w komary. Mnie jakoś nie gryzły, nie przeszkadzały. On miał wręcz obsesję na ich punkcie.

Zabawne wręcz były jego zachowania i wymogi przed zaśnięciem. Ich kłótnie z Ralfem jaki np. zamkiem śpiwora zakłócił Olkowi ciszę nocną :). Kłócili się o to, że Ralf za często wychodzi w nocy za potrzebą. Olek zagroził, że odeśle go do polski :))). Zabawne było, że czasami zapadał w głęboki sen ok 20stej, mimo, że innym razem każdy szmer, niemal oddech mu przeszkadzał. Potem wstawał przed północą i szeleszcząc złotkiem, jak na złość, głośno mlaszcząc pałaszował czekoladę. Ponoć to był jego środek nasenny jak mówił. Potem rytuałem jego stały się wieczorne wiadomości kiedy Daniel przyniósł nam stary telewizor. Więc zmienił zasady naszego społecznego współżycia i czas ciszy nocnej. Najczęściej godziłem się na wszystko, bo mnie to zwyczajnie bawiło. Był w tym po prostu zabawny, choć wszystko traktował nazbyt poważnie.

Bywało jednak, że użyłem słownej silnej perswazji. Biedak nie umiał się śmiać szczerą radością. No zdarzyło mu się kiedy uderzyłem się czy coś, już nie pamiętam. Roześmiał się wówczas tak jakby doznał wielkiego szczęścia. Z Ralfem jak stwierdziła ponoć Kinga mieli szczególną relację. Oni uwielbiali się z sobą kłócić.

O Olku można by napisać całą książkę :))). Wyjątkowa osobliwość.

Kiedyś wybraliśmy się w niedzielę z Ralfem do miasta. Na zakupy. Inne Niedziele pracowaliśmy ale już wszyscy mieli dość i demokratycznie zrobiliśmy sobie wolne. Olek nie chciał jechać samochodem i w sumie taniej wychodziło pociągiem. Pociągi angielskie widziałem bo sad czereśniowy był przy torach. Zastanawiałem się jakie one mają silniki, że tak śmigają. Biletu nie kupiliśmy bo to wioska, kasa jak w polsze zabolcowana. Jakiś men czyli pracownik (coś na kształt dyżurnego ruchu chyba) wrzeszczy na całe gardło, że nadjedzie jakiś tam pociąg. O kuźwa ale jaja, im też nawala nagłośnienie czasem. Śmieszne to było, gość aż czerwony, na peronach same ruskie i polaczki a ten wydziera się jak primadonna na cały ryj :))). Pociąg nadjechał, rzeczywiście niezła jazda. Jakby za oknem kino było bo obraz się rusza. Bez szmeru i równiusieńko pociąg ruszył. Patrzymy jak daleko kanar. Udało się nie zdążył dojść. Ale w Cantenbury przy wyjściu z peronu stoi inny kanar i sprawdza bilety. Oki ktoś zagadał, że nie zdążyliśmy kupić.

Zaprosił nas do kasy nieopodal ale przekornie z kilkoma jeszcze Polakami ją ominęliśmy czmychając do wyjścia. Spoko zawsze to jakaś oszczędność, Polak potrafi. W końcu dlaczego tylko ja mam dbać o image Polaka na zachodzie ;). I w końcu nie na darmo Muniek Stańczyk śpiewa, że “prawdziwe chłopaki nigdy nie płacą ;) czy jakoś tak. (wszystko trzeba sobie jakoś wytłumaczyć ;).

Spacerkiem więc po sklepach. Fajne miasto, szkoda, że tak mało czasu. Kupiłem buty za 20% ceny ponoć i dobrej firmy. Czasem tam mają takie upusty. Powrót też nam się trafił gratis :). Szczęśliwy dzień, no cóż rano znowu do boju. Na bary szelki trzymające aluminiowy pojemnik i zbierać. Szelki nieraz tak się wbijały, że mięśnie cierpły na plecach, nie mówiąc o kręgach.

Szef chyba obrał dobry sposób rozliczania, motywacji. Przed pracą wręczał każdemu kopertę z kasą za poprzedni dzień. Mulące było zbieranie, ciągle te same czynności. Dziewięć godzin stania z tym ciężarem, czuło się czasem, że ma się kręgosłup :). Ale świadomość, że ma się w kieszeni tyle i tyle, i że w polsze nie sposób takiej dniówki wyrobić dodawała sił.

Olek co niedziela nawet jak była pracująca wstawał o 3 nad ranem i jeździł na targowisko. Śmialiśmy się z niego, że jak pener biega z latarką i szuka smakowitszych kąsków. Fakt kupił tam trochę sprzętu za grosze. W ostatnią niedzielę też zgodził się nas zabrać. Rzeczywiście takich Olków było tam kilku. Z latarkami gonili po placu wyszukując rarytasów. My z Ralfem ucięliśmy sobie drzemkę w samochodzie aż do świtu.

Kupiłem tam komórkę dla syna. Normalnie w salonie 40 funów, tu miała kosztować 20. Jak z pod ziemi pojawił się Olek z wyrzutem, bo on chciał kupić te dwie ale wynegocjować niższą cenę. Oki więc kupiliśmy dwie ja za swoją dałem 13 on za swoją 12 i spoko. Potem trafiłem na nową puchową kurtkę za 2 funy. Szok. Kupiłem tez parę drobiazgów dla córki.

Ralf napalił się na głośniki. Z przerażeniem patrzyłem jak my z tym wrócimy. Sam Olek namagazynował już tyle śmieci, że chyba ktoś będzie musiał wracać na dachu auta, nie mamy przyczepki. Uzgodnili, że te swoje głośniki, gitarę Ralf sobie powiezie na kolanach. Bo Olek nie zgadzał się tego zabrać do samochodu.

Wreszcie nadszedł dzień powrotu. Qrde jak ten Olek to upakuje. Chcą bym jechał na tylnym siedzeniu bo jestem najmniejszy. Zastrzegam jeśli nie będzie odpowiednio dużo miejsca jadę autobusem. Jakoś upchał, miałem chyba nawet najwygodniejszą podróż :).

Przed wjazdem na prom budka z napisem police, sprawdzanka. Jak na złość nie mogę znaleźć paszportu. Lekka konsternacja by nie wymyślili czegoś albo nie dowalili się do samochodu. Ale udało się. Na promie wiało jak cholera. Nie można było ustać na pokładzie bez trzymanki. Olek wybrał jakiś dziwny prom, płynący zamiast wprost do Francji, to kawał drogi wzdłuż brzegu. Na lądzie we Francji odetchnąłem europejskim powietrzem z ulgą. (Anglia to nie Europa, tam nawet krany i gniazdka mają nieeuropejskie). Teraz to już choćby pieszo dotrę.

Oczywiście pogubiliśmy się bo Olek nie dba o to, że w podróż zabiera się mapy.

Nareszcie inne widoki, bez tych smętnych ścian z takiej samej cegły. Olek dzielnie śmiga, Ralf ciągle o coś się czepia. Jak baba strofuje go, że źle jeździ i jak ma jechać. Ja sobie spokojnie drzemię na tylnej kanapie, a raczej jej części. Przed niemiecką granicą oczywiście zmiana tablic. Mówię wjedźmy w pewniejsze miejsce, przecież kamery... po co się narażać. Olek wybrał jednak zaludniony, raczej zasamochodowiony parking. Jak tylko dyskretnie się da zmieniamy tablice. Jakiś niemiecki tir wjechał akurat naprzeciwko. Udajemy, że grzebiemy w bagażniku. Otwieramy też maskę i niby coś w silniku. Założone. Szybko czmychamy dalej. Jakiś dziwak jednak to zauważył. Z piskiem opon za nami. O Qrna... może tajniak. Ale gość nam dorównał wyciąga rękę z dwoma paluchami w górze i po sygnałach. Na gębie dziwny uśmiech i pojechał dalej. Fajnie.

Najgorsza będzie granica z Polską. Ale ja mam chyba najmniej zmartwienia. Biorę plecak i dojadę jakoś gdyby co. Gorzej myślę jak jakiś kwadratowy urzędniczy mózg znalazł paragraf, bo zostawiłem niepełnoletnie dziecko bez opieki. Ale za to chyba gończym nie ścigają? Pocieszam się. Prędzej komornik mógłby coś. Huberta kiedyś na granicy zapuszkowali, gdyby nie mamuśka, adwokaci....?. Ale po co się zamartwiać. Przecież to koniec tej przygody. Cieszyłem się powrotem jak mały Kaziu.

WRESZCIE POLSKA

Wjechaliśmy bez problemów choć z drżącymi sercami. Popatrzyli tylko na gęby i do sufitu upchane barachłem autko. Patrzymy jeszcze czy za nami nie jadą, bo te nagryzmolone cyferki robiące za tablicę rejestracyjną mogły wzbudzać podejrzenia.

Dzień już wstał, świeciło poranne słonko. Droga którą jechaliśmy przypominała jakąś Ukrainę. Nawet słonko nie było w stanie jej upiększyć. Ale w sercu moim było go tak wiele :). Wiele radości, ze udało się. Odniosłem sukces. Znów jestem zwycięzcą.

VENI, VIDI, VICI.

Wszystko jest możliwe :). Dziękuję wszystkim duszkom, światu, wszechświatu, Bogu za to.

Kontakt do mnie : kliknij tutaj i wyślij